Dzisiaj córka druga przeszła samą siebie.
Zaprosiła koleżankę.
I to jest ok.
Bawiły się świetnie.
To też w porządku.
Zabrały hulajnogi i miały jeździć wzdłuż ogrodzenia.
Zaufałam im bo czemu nie.
Ale zniknęły. Na pół godziny.
Bez telefonu. Moje i obce dziecko.
Dookoła pola, doły, budowle, wykopy.
Ja z czarnymi wizjami w głowie, biegająca po osiedlu, wołająca dzieci, mąż samochodem ujeżdżający po polach i budowach.
Nie ma!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Wizję roztoczyłam sobie koszmarną.
Po czym znalazłam obie. Całe i zdrowe. Zabawione w piachu.
Na wielkiej górze.
I wiecie co?
Nie przytuliłam, nie ucieszyłam się, że nic się nie stało.
Nie umiałam.
Straciłam głos, a przynajmniej zmieniłam jego tembr i nadarałam się okropnie na obydwie.
Wygarnęłam im nieodpowiedzialność. Nie mogłam się pohamować.
Później, już w domu zrobiłam im ciasteczka, soczek, zbiorowe przytulanie, i wspólne łez wycieranie i kąpiel.
Ciepłą, z pianą.
Nie wiem jakie zachowanie byłoby słuszne.
Ale wiem już jak reaguję w takim stresie.
Nie życzę nikomu.
Polala